Trzy po trzy – Aristeia!

Kto wie, jak będzie wyglądała przyszłość… Jak świat będzie wyglądał za 150, 200 lat? Czy ludzkość czeka świetlana przyszłość, czy może postapokaliptyczny koszmar? Twórcy gry Aristeia! zapraszają nas do swojej wizji przyszłości, w której ludzie koegzystują ze sztuczną inteligencją, a jedną z ulubionych rozrywek masowych jest dość niedelikatny sport, w którym dwa zespoły dążyć będą zajęcia stref punktowych i biada temu, kto stanie im w tym na przeszkodzie.

PO 3 ROZEGRANYCH PARTIACH

Już okładka gry Aristeia! zapowiada wybuchową mieszankę – w buńczucznych pozach stoi ośmiu wojowników: m.in. samuraj, kowboj, snajper, rycerz w futurystycznej zbroi, a także humanoidalna panda z kijem oraz różowa kobieta-kot. Po otworzeniu pudełka zaś dostajemy w swoje ręce pokaźną garść komponentów – całkiem przyjemne figurki (dobrze wykonane, z wieloma detalami, choć w związku z brakiem specjalnych wyprasek na nie, należy pomyśleć, jak je przechowywać), talie graczy oraz mini-talie postaci (po 4 karty specjalne dla każdego z wojowników), multum żetonów oraz ciekawa, dwustronna plansza areny, na której toczyć się będą zawody. Wszystko cieszy oko, chociaż nie zawsze jest bardzo funkcjonalne – np. żetony do zaznaczania obszarów punktujących w danej rundzie mogą się „zgubić” pod figurkami, a pomysł na odróżnienie poszczególnych drużyn naklejkami jest zdecydowanie słabszy niż np. kolorowe krążki używane w Blood Rage. 

A o czym jest ta gra? Aristeia to nazwa sportu przyszłości, w przyszłości odległej o ponad 170 lat od nas. Jest to walka dwóch drużyn, złożonych z ludzi i robotów. Roboty te mogą przybierać różne powłoki – w tym również imitujące ciało ludzkie. Zawody polegają na objęciu przewagi w wybranej na daną rundę strefie punktowania. Wszystkie chwyty są dozwolone, a sędzia nie zna słowa „faul”. W ruch idą więc pięści, miecze, karabiny i pistolety; na porządku dziennym jest też oślepianie, trucie i unieruchamianie  Zawodnicy co chwilę są znoszeni z areny, aby dojść do siebie poza nią i wrócić w kolejnej rundzie. A wszystko to ku uciesze widzów zgromadzonych w Hexadomie i przed ekranami odbiorników.

Aristeia! jest przedstawicielem gier planszowych typu MOBA – nazwa jest nieco myląca, ponieważ wywodzi się z komputerowych bitewniaków drużynowych (Multiplayer Online Battle Arena). Natomiast sens został jak najbardziej zachowany – oto każdy z graczy wybiera cztery postacie wojowników, z których każdy posiada unikalne charakterystyki (inicjatywa, ruch, punkty wytrzymałości) oraz zdolności ofensywne i/lub defensywne. Następnie rozgrywanych jest pięć rund, w których gracze programują (w tajemnicy przed rywalem) kolejność, w jakiej wojownicy będą aktywowani, a następnie na zmianę wykonują nimi akcje. Większość akcji wymaga sukcesu w rzucie kośćmi – w przypadku walki i wyrywania się dodatkowo szyki pokrzyżować może przeciwstawny rzut kośćmi w wykonaniu rywala. Dodatkowym elementem strategicznym są karty taktyk, które mogą znacząco wpłynąć na sytuację na planszy. Obaj gracze dysponują podstawową talią 10 kart taktyk, a dodatkowo dla każdej z postaci dorzuca się dwie (z dostępnych czterech) unikatowe karty, współgrające z jej stylem. Ta ogromna różnorodność zapewnia dużo frajdy, jednak znacząco podnosi próg wejścia (a brak polskiej instrukcji może podnieść go jeszcze bardziej) – dopiero w trzeciej rozgrywce (i po obejrzeniu dwóch tutoriali, nie licząc oczywiście lektury instrukcji na samym początku) miałem poczucie, że gramy zgodnie ze wszystkimi regułami i wykorzystując możliwości taktyczne, jakie gra oferuje.

PO 6 ROZEGRANYCH PARTIACH

Aristeia! oferuje nam cztery warianty gry – różnią się one kryteriami zdobywania punktów oraz szczegółami rozgrywki (np. wyznaczania kolejnych stref punktowania). Oprócz wariantu podstawowego sprawdziłem również King of the Hill (dodatkowe punkty zwycięstwa otrzymuje się za eliminowanie zawodników drugiej drużyny) oraz Scorched Earth (nie można wyznaczyć na strefę punktowania obszaru, o który toczyła się walka w poprzednich rundach). Dodatkowo mamy jeszcze Conquest, który premiuje gracza z większą liczbą podbitych (zajętych i obronionych) stref. Te dodatkowe scenariusze nie zmieniają rozgrywki diametralnie, ale mają znaczny wpływ na dobór postaci oraz na obierane przez graczy strategie. 

W przypadku gier, w których tak często rzucamy kośćmi zawsze pojawia się pytanie o to, czy faktycznie mamy tu jakikolwiek wpływ na sytuację na planszy, czy jest to tylko festiwal losowości i bezsensowne turlanie. W mojej ocenie Aristeia! daje nam dostatecznie dużo wpływu na wyniki rzutu – poprzez specjalizację kości w danym kolorze, możliwość dorzucenia kolejnych po zagraniu odpowiedniej karty albo wypracowaniu sobie dobrej pozycji na arenie, a także możliwe przerzuty – że obrana przez nas strategia oraz dobre decyzje znacząco zwiększają prawdopodobieństwo wygranej. A że zdarzają się czasami rzuty ekstremalne? Że snajper jednym strzałem może ściągnąć potężnego wojownika, albo odwrotnie – wyjątkowo mobilna postać zostaje przytrzymana przez niezbyt mocarnego robota? Cóż, to właśnie takie momenty dodają grze dreszczu emocji i to właśnie o nich rozmawiamy często po odejściu od planszy.

Pudełkowy czas gry to 60-90 minut. Moje dotychczasowe doświadczenie z tym tytułem wskazuje jednak, że są to liczby mocno zaniżone. Na pewno na długość rozgrywki ma wpływ skłonność grających do paraliżu decyzyjnego. Bo decyzji mamy tutaj całą masę. I nawet jeśli widać gołym okiem, że w danej rundzie nie uda się zapunktować, można już zacząć przygotowywać grunt pod kolejną. Po sześciu rozegranych partiach w tym samym składzie, znając zasady gry, korzystając w miarę płynnie z umiejętności i kart postaci, nie potrafiliśmy zejść poniżej 2 godzin. Nie żeby się nam dłużyło, bynajmniej! Ale z pewnością jest to główne danie planszówkowego wieczoru, a nie – przystawka. 

PO 9 ROZEGRANYCH PARTIACH

Tym, co ogromnie motywuje do siadania po raz kolejny do tego tytułu, jest poczucie, że z każdą kolejną partią coraz lepiej znamy tę grę: poznajemy w praktyce mocne i słabe strony wojowników, ciekawe synergie między poszczególnymi postaciami, nowe strategie i niebanalne manewry. W konsekwencji nowicjusz siadający do planszy z graczem doświadczonym ma nikłe szanse na zwycięstwo – kości mogą nieco wyrównywać te szanse, ale całościowo strategia bierze tutaj zwykle górę. Dlatego też z całą pewnością Aristeia! świetnie nadaje się jako gra turniejowa. Wydawca, Corvus Belli, przygotował nawet na tę okazję specjalną aplikację –  Official Tournament Manager (https://aristeiathegame.com/blog/item/479-aglity-build-your-tournaments-and-lists-online). Polski fandom nie jest zbyt duży, ale na Facebooku istnieje aktywna grupa poświęcona temu tytułowi (https://m.facebook.com/groups/1777821002320584).

Kiedy już ogramy podstawkę – a nawet wcześniej (cytując Gambita: „bo czemu nie?”) – warto zainteresować się dodatkami. Corvus Belli wydało dotąd 7 dodatków, w których znajdziemy łącznie 30 nowych postaci. Osobiście miałem okazję wypróbować pierwszy z nich, Soldiers of Fortune, zawierający czterech wojowników. I przyznaję, że gra dzięki temu zyskała jeszcze bardziej. Początkowy draft drużyn stał się jeszcze bardziej emocjonujący, paleta manewrów zwiększyła się o dodatkowe dwa stany, a liczba taktyk i synergii między postaciami wzrosła chyba geometrycznie. Zdecydowanie polecam to rozszerzenie i chętnie zapoznam się z kolejnymi.

Różnorodność postaci (zarówno w grze podstawowej, jak i w wychodzących regularnie dodatkach) i scenariuszy rozgrywek, możliwość budowania własnych drużyn oraz profilowania ich dzięki kartom taktyk – wszystko to sprawia, że Aristeia! ma ogromną regrywalność. Po zagraniu dziewięciu (kilkugodzinnych, pamiętajmy) partii mam ochotę na znacznie więcej. W trakcie przygotowań tej recenzji właściwie nawet nie składaliśmy gry do pudełka – leżała sobie gotowa do kolejnej partii, nie czekając zresztą zbyt długo, bo przez te dni była bezapelacyjnie naszym pierwszym planszówkowym wyborem. 

* * *

Dziękujemy serdecznie sklepowi-wypożyczalni Marajo, za użyczenie egzemplarza do ogrania i opisania. Zapraszamy w ich imieniu do lokalu, gdzie będziecie mogli samemu spróbować swoich sił w Hexadomie i przekonać się, czy to tytuł dla Was.

Dodaj komentarz